Wywiad J. Neiryncka z Vassulą[1]

Rozmawia dziś z Bogiem...

– Urodziła się Pani 18 stycznia 1942 roku w Egipcie. Czy może Pani krótko opowiedzieć o swojej rodzinie? Jaki zawód wykonywał Pani ojciec, jakie miała Pani relacje z matką?

– Urodziłam się w greckiej rodzinie prawo­sławnej. Mój ojciec, który już nie żyje, miał na imię Georges, a mo­ja matka – Maria. Mam dwie siostry i jednego brata. Wszyscy urodziliśmy się w Egipcie, tak samo jak nasi rodzice. W tym okresie wielu Greków żyło w Egipcie, ale także Francuzów, Anglików, Włochów, Amerykanów. Mie­szkałam w Heliopolis. To piękne miasto, w okolicach Kairu, które zbudował baron Empain, belgijski prze­my­sło­wiec. Jego posąg stoi nadal w miejskim parku. On był autorem wspaniałego planu miasta z parkami, szerokimi ulicami, z niezbyt wysoką zabudową. To było naprawdę bardzo piękne i spokojne miasto. Moja matka posłała nas do angielskiej szkoły, która mieściła się niedaleko na­szego domu. Wiedliśmy bardzo spokojne życie rodziny przy­zwyczajonej do przebywania za granicą, poza Grecją.

– Kim był Pani ojciec?

Inżynierem architektem, pracował w Kairze. Moja matka nie pracowała. W tamtym czasie, zwłaszcza w Egi­p­cie, kobiety ze sfer wyższych nie pracowały. (...)

– W Egipcie ukończyła Pani szkołę podstawową. Czy potem kształciła się Pani dalej i zdała maturę?

– W roku 1958 moja rodzina musiała opuścić ten kraj z powodu zmiany rządu. Król Faruk został pozbawiony tro­nu przez Naguiba, a potem Nasser znacjonalizował wszy­stkie zagraniczne przedsiębiorstwa. Mój ojciec pracował w przedsiębiorstwie francuskim. Egipcjanie zwolnili go z pracy i musiał jako pierwszy, przed nami, opuścić Egipt. U­dał się do Grecji w poszukiwaniu pracy. My nie mo­g­liśmy jechać do Grecji, bo nie znaliśmy greckiego na ty­le dobrze, aby móc pisać. Szukaliśmy więc kraju, w któ­rym mówiono po francusku lub angielsku i moja matka zdecy­do­wała o wyjeździe do Szwajcarii. To było jak skok spa­do­chroniarza, gdziekolwiek, bo nie wiedzieliśmy do­kąd się udać. Moja matka stwierdziła, że chce przebywać w kraju neutralnym, w którym nie ma wojny, bo męczyła ją ta atmosfera. Nie ukończyłam więc gimnazjum w Egipcie, brakowało mi dwóch lat. W Szwajcarii zapisano mnie do College du Belvedere, blisko Chauderon. Tam miałam się uczyć francuskiego. Następnie uczęszczałam do szkoły, która nosiła nazwę Hermes i już, jak sądzę, nie istnieje, aby zdobyć zawód sekretarki. Po trzech latach otrzy­ma­łam dyplom i to pozwoliło mi podjąć pracę w Szwaj­carii. Mój ojciec także znalazł pracę, więc cała ro­dzina osiadła blisko Lozanny, w Pully, około 1960 roku.

– Jest Pani z rodziny prawosławnej greckiej, a nie pra­k­tykowała Pani religii, bo – jak się wydaje – Pani rodzina nie miała tego zwyczaju...

– Moi rodzice chodzili do kościoła w czasie Wiel­ka­nocy. Pamiętam, że w Egipcie jako dzieci chodziliśmy do kościoła właśnie na Wielkanoc, ale tylko wtedy. Kiedy przybyliśmy do Szwajcarii mój ojciec prawie w każdą nie­­dzielę chodził do cerkwi prawosławnej w Lozannie, ale moja rodzina nie nauczyła nas tego, żeby chodzić w każdą niedzielę do kościoła.

– Czy to normalne w społeczności greckiej?

– Powiedzmy, że są rodziny, w których tak jest... To zależy od rodziny. W mojej matka modli się dużo, ale za­w­sze u siebie, w domu. Jest wierząca i praktykująca, lecz za­wsze w domu.

– A nie pomyślała o tym, by wam zapewnić wy­ksz­ta­ł­cenie religijne?

– Nie, wcale nie, nawet w zakresie katechizmu...

– Powróćmy do Pani wykształcenia, które kończy się u­zy­skaniem dyplomu szkoły dla sekretarek. Miała Pani wte­dy 18 lat. Czy podjęła Pani pracę?

– Tak. Pracowałam przez 5 lat jako sekretarka w skle­pie Bonnard w Lozannie, potem – Le Bon Gčnie.

– Tak więc Pani ojciec pracował i Pani zarabiała na ży­cie. Nie byliście więc rodziną, która mogłaby żyć je­dy­nie z oszczędności. Jakie były Pani zainteresowania w mło­­­dości? Czy to były książki, malarstwo, muzyka, czy ta­niec?

– W tamtej epoce to było malarstwo. Wszystkie ob­ra­zy, które znajdują się w tym pokoju to moje obrazy. Ma­larstwo bardzo mnie pociągało, zresztą cała rodzina zaj­mowała się tym, od dziadka i wujka. Moja rodzina miała artystyczny talent. Kiedy mieszkaliśmy w Egipcie i mia­łam 13 może 14 lat mama zapisała nas, moją siostrę i mnie, nieco starszą, do szkoły sztuk pięknych w Kairze, która nosiła nazwę Leonarda da Vinci. Było to bardzo da­le­ko od domu. To była szkoła włoska, bardzo tam znana i uczęszczałyśmy do niej 2 lata. W pierwszym roku malo­wa­łyśmy portrety ołówkiem, w następnym – węg­lem. W trzecim roku, kiedy musieliśmy opuścić Egipt, miałyśmy uczyć się posługiwania farbami olejnymi. Bardzo mnie za­smuciło, że nie skończyłam tego kursu. Ale po przyby­ciu do Lozanny kupiłam farby olejne i za­częłam sama ma­lować.

– Czy wystawiała Pani swe prace?

– Miałam wiele wystaw.

– I nadal Pani maluje?

– Nie, już nie. To skończone. (...)

– A muzyka?

– Dziś lubię wyłącznie muzykę klasyczną. Aż do na­w­ró­cenia wcale jej nie lubiłam, czyli do roku 1985. W tym okresie lubiłam tylko muzykę pop. Nie wiem, jak to wy­jaśnić. Opowiem więc dokładnie, jak to się stało. Po­ro­zu­miewałam się już wtedy z moim aniołem stróżem. Sły­sza­łam, jak mówił do mnie, widziałam go wewnęt­rz­nie. On chciał mnie uformować nawet w tej dziedzinie i chciał, abym zapomniała o wszystkim, co było związane z muzy­ką pop, z muzyką rockową i abym słuchała raczej muzyki klasycznej. Byłam w samolocie, który leciał z Danii do Taj­landii, bo w tym okresie (przez 11 lat) mie­sz­kałam w Bang­ladeszu. Anioł powiedział do mnie: „Włóż słuchaw­ki i posłuchaj w radiu tego fragmentu, który się zaraz za­cznie, to ja ci go ofiaruję.” To była IX Symfonia Schuber­ta i to mnie porwało. Od razu to polubiłam i wszy­stko, co było w tym programie. I nagle, jeśli ktoś włą­czał muzykę pop, nie mogłam tego dłużej słuchać, źle się czułam. Ku­piłam mnóstwo kaset magnetofonowych z nagraniami Schu­berta i innych kompozytorów. Kupiłam to wszystko, bo byłam jakby spragniona wysłuchania tego wszyst­kie­go. Odrzuciłam każdy rodzaj muzyki pop. (...)

– Oprócz malarstwa, którym zajmowała się Pani aż do ro­ku 1985, jakie miała Pani inne sposoby spędzania cza­su? Sądzę, że sport, grała Pani w tenisa. Była Pani w tym dobra, to był ulubiony sport...

– Zaczęłam grać w tenisa bardzo wcześnie, a z upły­wem czasu stałam się entuzjastką. Zaczęłam brać udział w zawodach klubowych. W końcu uczestniczyłam w deb­lo­wych mistrzostwach narodowych Bangladeszu. Mia­­łam partnerkę niemiecką, która robiła to, czego ja nie robiłam, bo ja nie lubiłam biegać za piłką, ale byłam do­bra przy siatce.

– A inne rozrywki, hobby, o których można by tu wspo­m­nieć?

– Bardzo lubiłam grać w brydża. Nauczyłam się, bo w krajach afrykańskich, w których żyliśmy przez 17 lat, bry­dżem zajmowano się w czasie spotkań towarzyskich i bar­dzo to polubiłam. Kiedy jednak zaczęło się to obja­wienie, z dnia na dzień, nie mogłam tego już znieść.

– Co jeszcze może Pani na ten temat powiedzieć?

– Nagle, gdy otrzymałam to objawienie, zaczęłam wo­leć rzeczy poważne od tego, co lubiłam przedtem. To by­ło tak, jakby się zmienił mój charakter.

– Czy nie ma już Pani potrzeby rozrywek?

– Nie.

– Tego dnia, 28 listopada, nic nie pozwalało przewi­dzieć Pani nawrócenia. Nie była Pani dotknięta żadnym tragicznym wydarzeniem w rodzinie, żadnym uczuciowym wzburzeniem. Nie było żadnego znaku zapowiadającego, absolutnie nic?

– Właśnie to jest ciekawe. Są ludzie, którzy odkrywają wiarę po katastrofie rodzinnej, kiedy muszą się czegoś u­ch­wycić. Zwracają się ku Bogu, chwytają się Boga. Cza­sem Bóg chce, aby nawrócili się w ten sposób, nawet za cenę bolesnego doświadczenia. Co do mnie w tamtej chwi­li w ogóle nie było czegoś takiego. Nawet nie szu­ka­łam Boga, tak byłam daleko. Kiedy to się stało byłam w ok­resie odnoszenia życiowych sukcesów. Miałam mnós­t­wo przyjaciół. Spotykaliśmy się w klubie, życie mieliśmy łatwe, bo cudzoziemcy zarabiali dużo. Mieliśmy służbę, kierowców, stróżów. Miałam pod sobą pięciu pracowni­ków. W tym samym czasie prezentowałam moje obrazy na wystawie w hotelu Sheraton...

– Brała Pani udział także w pokazach mody...

– To było hobby. Biegałam z miejsca na miejsce. Mia­łam głowę przepełnioną tym wszystkim. 28 listopada, o­ko­ło 11 rano, przygotowywałam listę zakupów na wieczo­r­ne przyjęcie. Nagle wewnętrznie odczułam czyjąś obec­ność. W pokoju nie było nikogo. Byłam bardzo zasko­czo­na, ale zaciekawiło mnie to, bo było to coś innego od te­go, co znałam. Odczułam, że ktoś ujął mnie za rękę. Czy­jaś ręka dotykała mojej ręki. Trzymałam ołówek i wy­da­wało mi się, że ktoś jakby nakłaniał mnie do pisania. Po­wie­działam sobie: „No, dobrze. Zobaczymy, co się sta­nie.” To było tak, jakby ktoś prowadził moją rękę. Mój a­nioł napisał: „Jestem twoim aniołem stróżem i nazywam się Daniel”. Narysował serce, a z jego wnętrza wycho­dzi­ła róża. Szkoda, że zgubiłam ten pierwszy rysunek... (...)

– Co oznacza imię anioła? Rozumiem, co znaczy imię u człowieka. Rodzice nadają je dziecku, kiedy się rodzi i kie­­dy jest chrzczone, potem nazywa się je tym imieniem. Ale imię u anioła?

– Dowiedziałam się potem, że wszyscy aniołowie jak ludzie posiadają imiona. Mój anioł stróż przedstawił mi się imieniem Daniel. Potem dowiedziałam się, że oz­nacza ono anioła sprawiedliwości i że każdy anioł ma i­mię. (...)

– Czy przed tym spotkaniem wierzyła Pani w aniołów?

– Tak.

– Rodzina przekazała Pani wiarę w istnienie aniołów. [Zgodnie z poleceniem anioła] udała się Pani do amery­kań­skiej szkoły, wzięła Pani stamtąd Biblię i zaczęła czy­tać psalm.

– Nic z niego nie zrozumiałam i zamknęłam Biblię. Bóg chciał mi ukazać w tamtym momencie: „Jesteś po­g­rą­żona w ciemnościach i zupełnie nic nie widzisz.” Wte­dy anioł stróż poddał mnie oczyszczeniu, mogę po­wie­dzieć: straszliwemu, które jednak pozwoliło mi zrozu­mieć, kim byłam naprawdę. Zaczął mi więc przypominać i ukazywać grzechy, których nigdy nie wyznałam. Ukazał mi je jak na ekranie. Ukazywał mi każde wydarzenie i to, jak bardzo obrażało ono Boga. Najpoważniejsze jednak wy­­rzuty dotyczyły tego, że odrzucałam dary Boże. Mój anioł powiedział mi, że to była dla Boga największa znie­waga: lekceważenie i odrzucanie Jego darów. Sprawił, że ujrzałam moje grzechy oczami Boga, tak jak Bóg je wi­dzi, a nie tak, jak my je widzimy. One były tak potworne, że pogardzałam sama sobą i gorzko płakałam. Był to taki stan, jak pojęłam to później, który stanowił łaskę Bożą, a­bym, się szczerze nawróciła. Moje grzechy zostały mi u­ka­zane tak jasno, przejrzyście, jak kryształ. Wnętrze mo­jej duszy zostało mi ujawnione tak otwarcie jakby była cał­kiem obnażona. Doznałam nagle tego, co odczuli A­dam i Ewa, kiedy zgrzeszyli i Bóg zbliżył się do nich w Swym świetle, twarzą w twarz. Moja dusza była odkryta, odsłonięta. Czułam się naga, odpychająca, brzydka. Po­tra­­fiłam jedynie powiedzieć mojemu aniołowi pośród szlo­­chu, że nie zasługiwałam nawet na zwykłą śmierć, lecz że taką jaką byłam, należałoby mnie uśmiercić, po­tem pokroić na kawałeczki i rzucić hienom. To oczy­sz­cze­nie trwało blisko tydzień. Czułam jakby ogień, ogień o­czyszczający. Czyścił wnętrze mojej duszy i było to do­ś­wiadczenie bardzo bolesne.

– Mówi Pani, że szczególnie bolesnym znieważaniem Boga jest odrzucanie darów Bożych. To co wyrzucała so­bie Pani w tamtej chwili, to było światowe życie?

– To i nie tylko to. Zrozumiałam, że Bóg udzielał mi wielu dobrodziejstw, a ja nie chciałam ich dostrzec i odrzu­całam je, jakby zasługiwały na pogardę. To bardzo mnie zasmuciło, gdy zobaczyłam prawdziwą Vassulę.

– Nigdy się Pani nie spowiadała?

– Nie.

– Przecież spowiedź istnieje w kościele prawosławnym.

– Tak, lecz nigdy mnie tego nie nauczono.

– Czy wyspowiadała się Pani przed aniołem?

– Nie. To była skrucha serca. Płakałam przez dwa ty­go­dnie.

– Czy od tamtego dnia spowiada się Pani? W jakim ko­ściele?

– Tak. Czasem u prawosławnych, czasem u katoli­ków.[2] To zależy, gdzie jestem.

– Po tym oczyszczeniu na początku anioł doprowadził Panią do pierwszego spotkania z Bogiem. Czy może Pani wyjaśnić, jak to się stało?

– Musiałam przejść przez to oczyszczenie, bo moja du­sza była tak zła, nie była godna spotkać Boga. Oczy­wi­ście nigdy nie jesteśmy godni, ale w moim stanie nie mogłam spotkać Go bez poważnego żalu. Aby usłyszeć głos Boga Ojca, musiałam przejść przez ten czas pokuty... (...)

– Po tym spotkaniu próbowała Pani przekazać to do­ś­wia­dczenie osobom, które mogły Pani pomóc, na przyk­ład kapłanom?

– Na początku musiałam walczyć. Byłam jak dziecko, które odkryło ogród pełen owoców. To dziecko zaczyna je jeść. A potem ktoś dorosły przychodzi i mówi: „Uwa­żaj, są tu też owoce zatrute!” Odczułam to samo co to dzie­cko, które nagle boi się dotknąć owoce. Byłam szczę­śliwa z powodu nawrócenia aż do chwili, gdy mój anioł wysłał mnie do seminarium w Dakka na spotkanie z kap­łanem. To seminarium było naprzeciw mojego domu. Ka­p­łan po wysłuchaniu mnie rzekł: „Jesteś chora. Cierpisz na schizofrenię.”

– To był ojciec Karl?

– Tak, ojciec Karl. Miałam nadzieję, że kapłan zrozu­mie to, co mi się przydarza, a tu – wcale nie. I w końcu za­częłam się bać wszystkiego, co mi się przytrafiło. O wie­le później ojciec Karl, który był cierpliwy, zrozumiał, że nie jestem szalona. Zaczął więc mówić inaczej: „Może to jest Boży charyzmat. On od czasu do czasu zsyła cha­ryz­maty...” Wreszcie wysłał mnie do ojca Jamesa. Ten stał się moim pierwszym prześladowcą. Zaraz mi po­wie­dział: „To diabelskie, to szatańskie. Wiem, co mówię. Kie­dy chory idzie do lekarza, a ten odkrywa u niego raka, pacjent najpierw odrzuca tę diagnozę. Tak samo jest z Pa­nią. Doświadcza Pani objawień szatańskich. Kropka. To wszystko.” Ja zaś wiedziałam, że się nawróciłam i tak­że wielu moich przyjaciół. Jedynie Bóg mógł nas z powro­tem przyprowadzić do kościoła i doprowadzić do życia duchowego. Byłam przybita spotkaniem z ojcem Jame­sem. Wróciłam do domu. Potem powiedziałam do Boga: „Jeśli to rzeczywiście Ciebie, Boga Ojca spotykam, spraw, aby przynajmniej ten kapłan, nie wszyscy inni, ale właśnie on powiedział pewnego dnia, że te Orędzia po­cho­dzą od Boga. Wtedy nie będę już miała wątpliwości i będę wiedzieć, że Ty jesteś Bogiem.” On mi odpo­wie­dział: „Ja go zegnę.”

– I ojciec James ugiął się w końcu?

– Tak. W końcu się ugiął.

– Ale nie od razu?

– Nie, nie od razu. Musiałam to jednak znosić. Długo musiałam walczyć. Kiedy Chrystus przyszedł, aby do mnie mówić po Ojcu wygoniłam go. Powiedziałam: „O­dejdź!”, bo nie byłam pewna, co właściwie się działo. Przez trzy może cztery miesiące odrzucałam Chrystusa.

– To co przekonało ojca Jamesa to prawdopodobnie le­ktura tekstów zapisanych pod dyktando. Pani dała mu je do przeczytania. Co go uderzyło?

– Uderzyło go to, że nie było w tych tekstach błędów teologicznych, choć napisał je ktoś taki jak ja, kto nigdy nie studiował teologii ani nawet katechizmu. Wyjaśnił mi, że tekst teologiczny podobny jest do zaminowanego pola. Jedynie ten, kto zna ułożenie min, nie wchodzi na nie. Taka jest teologia. To bardzo delikatne pole.

– To teren delikatny i łatwo się pomylić. Czy od tamtej chwili przeczytała Pani jakieś dzieła teologiczne?

– Nie, bo nie mam na to czasu. Być może Bóg nie zo­s­tawia mi czasu na studiowanie, aby nie można było po­wie­dzieć, że nauczyłam się tego z książek...

– Czy poza badaniem grafologicznym tekstu, które do­tyczyło tylko pisma, grafizmu ktoś dokonał analizy języ­ko­wej? Na przykład użycia niektórych słów, częstości ich wy­stępowania, form gramatycznych, co mogłoby pomóc ok­reślić styl. To co być może byłoby interesujące, o ile to je­szcze nie zostało uczynione, a nad czym mogliby pra­co­wać egzegeci – to odnalezienie parafraz Biblii, cytatów.

– Pracę tego rodzaju wykonał już polski kapłan: ksiądz Michał [Kaszowski].

– Pani charyzmat polega na pisaniu pod dyktando Bo­ga. Zdarza się, że ludzie naszej epoki lubią, by im mówić o Bogu, wielu zaś innych zupełnie Go nie zna, zaprzecza Je­go istnieniu, zaprzecza istnieniu Stwórcy, odrzuca Wcie­­­lenie, nie wierzy w istnienie tego, co duchowe, nie tyl­­­­ko niewierzący, ale nawet chrześcijanie. Proszę opo­wie­­dzieć o Bogu, którego Pani spotyka.

– Wiele jest osób na świecie, które mówią o Bogu, choć nigdy Go nie spotkały. To nie ich wina. Kiedy Chry­s­tus przyszedł, aby do mnie przemówić po raz pierwszy, rzekł w obliczu mojej niewiedzy: „Być może nikt cię tego nie nauczył?” On chciał mnie usprawiedliwić. To prawda. Nikt nie nauczył mnie, kim jest Jezus, jaki jest naprawdę. Jeśli dziś ludzie dopuszczają się odstępstwa, jeśli świat nie zna Boga, to dzieje się tak dlatego, że nie wiedzą o co chodzi. Chodzą do kościoła, bo im powiedziano, że trzeba chodzić. Chodzą z obowiązku, aby mieć dobre kontakty z Kościołem, lecz robią to bez miłości. A to nie tak. Dziś Bóg chce ukazać Siebie poprzez Orędzia, ujawnić Siebie w sposób zrozumiały dla każdej istoty ludzkiej. Bóg jest Osobą, nie jakimś abstrakcyjnym pojęciem. Wielu ludzi nawet pomiędzy chrześcijanami wytworzyło sobie fałszy­wy obraz Boga, który siedzi gdzieś tam, w Swej chwa­le. Nie wiedzą, czy ich słucha, czy nie słucha... widzi ich czy nie widzi...

– To Bóg filozofów...

– Filozofów, którzy są oddaleni od Boga. Są całkiem daleko. Nawet ludzie dobrej woli są oddaleni. Znam na przy­kład wielu prawosławnych, którzy chodzą do koś­cio­ła, zapalają świeczkę, czynią znak krzyża, mówią do Bo­ga, a nie są pewni, czy On słyszy, czy nie. Istnieje jakby prze­paść pomiędzy nimi a Bogiem. Gdy uczestniczę w spo­tkaniach, widzę, jak ci ludzie są spragnieni usłyszenia czegoś więcej o Bogu. Dlaczego przychodzą słuchać wciąż tego samego? Dlatego że są spragnieni, by usły­szeć, jak się im powtarza, że Bóg jest Osobą boską i rze­czywistą, że Bóg Ojciec jest naprawdę ojcem, najdos­ko­nalszym, jak żaden ludzki ojciec. Że On jest bezmiarem miłości, bezmiarem miłosierdzia. Ja opowiadam o moich doświadczeniach. Bóg nie dał mi doświadczeń bezce­lo­wych. On dał mi je, abym mogła wyjaśnić ludziom, jaki On jest... Wtedy ludzie czują, że Bóg jest żyjący, że jest blisko nas, że jest prawdziwy, że jest osobą i że można Go wzruszyć, że jest wrażliwy. Jezus tak Go opisał pew­ne­go razu słowami, które bardzo lubię: „Król, a jednak tak ojcowski; Sędzia, a jednak tak czuły i kochający; Alfa i Omega, a jednak tak łagodny.” Mówię im o Chrystusie. Kiedy On przychodzi, przychodzi jako Zbawiciel. On jest naszym świętym Towarzyszem. Mówi mi, że jest zawsze bli­sko mnie. We wszystkim, co robię, On jest zawsze przy mnie. Gdyby mnie zapytano, co najbardziej lubię ro­bić, odpowiedziałabym, że z Nim rozmawiać i słuchać Go. Mam jednak tak wiele rzeczy do zrobienia w domu: mu­­szę gotować, odkurzać, prać i tak dalej... Chrystus wte­­­dy patrzy na mnie i mówi: „Posłuchaj, rób to dla Mnie. Wszystko, co masz zrobić, ofiaruj Mnie. Czyń to je­dnak z miłością, dla Mnie. I te małe zadania, które dla ciebie są niczym, staną się wielkie w Moich oczach, jeśli wykonasz je z miłością.” (...)

– Co dla Pani oznacza słowo „racjonalizm”: na przy­k­ład prawdziwą doktrynę, filozofię, czy to jakieś słowo, któ­re spadło z nieba?

– Nie, to nie spadło z nieba. Sam Chrystus to słowo mi podyktował. Powiedział: „Racjonalizm wywołał ate­izm. To wróg Kościoła.”

– Dla Pani słowo „racjonalizm” ma takie znaczenie?

– Tak. Znam przyjaciół, którzy są mi bardzo drodzy, lecz nie chcą wierzyć, bo wymagają wyjaśnienia wszyst­kich tajemnic, nie ma w nich wyczucia tajemnicy. Mówią, że to wszystko nie jest prawdą i budują sobie własną filo­zo­fię. Niczym nie można ich przekonać. Nawraca zawsze łaska Boża, a nie my. Oni potrzebują naszych modlitw.

– Chciałbym postawić Pani pytanie na ten temat. Pani otrzymała łaskę szczególną, jakiej nie wszyscy dostępują. Mówi Pani jednak, że wszystkim istotom na ziemi Bóg w jakiś sposób się objawia.

– W ten lub inny sposób – tak.

– W ten lub inny sposób. A jeśli nie, to byłoby głęboko niesprawiedliwe?

– Oczywiście. Można być jednak zaślepionym i nie wi­dzieć, że Bóg jest z nami.

– Nie chcieć tego. Czy jest jakaś różnica pomiędzy tym, że się tego nie chce, a tym, że jest się zaślepionym? Czy to o­znacza, że nie udaje się człowiekowi dojrzeć, pojąć, że ist­nieje doświadczenie religijne? Kiedy rozmawiam z nie­którymi osobami, na przykład z niewierzącymi przyjaciół­mi, mówią, że nigdy nie spotkali Boga. Czuję się w takiej chwili niezbyt dobrze, zastanawiam się, czy to możliwe.

– Ja nie mogę niczego zaświadczać, lecz w to nie wie­rzę, na tyle, na ile znam Boga, że On kogoś pozostawia, a innymi zajmuje się szczególnie. On udziela, lecz nie­któ­rzy odrzucają łaskę. Spotykam wiele osób, które się skar­żą. A jednak trzeba zawsze uwielbiać Pana. Wszystko czym jesteśmy już jest błogosławieństwem, jest łaską. Wraca Pan do domu, ma dach nad głową, a w lodówce – jedzenie. Nigdy zaś nie uwielbiamy dostatecznie Boga za wszystko, czego udziela. On może wszystko odebrać, jak uczynił z Hiobem, i pozostawić was nagimi i chorymi. A nie czyni tego, bo was kocha. Już to samo jest znakiem i to niewdzięczność nie uznawać, że Bóg jest z nami. Moi przyjaciele i Pana przyjaciele, którzy mówią, że Bóg nie istnieje, nie patrzą, nie dostrzegają Jego znaku. Dlaczego nie otwierają oczu, aby ujrzeć, że wszystko, co posiadają: życie, zdrowie, to już znak od Boga? Skoro nie odkrywają Boga, stawiają sobie pytania. Pan mówi nam: „Odnajduj Mnie w czystości serca, w prostocie serca, w świętości, za­­­stępując zło miłością, pomagając uciskanemu, szukając sprawiedliwości.” (...)

– Mówiła Pani, że twarz Jezusa podobna jest do tej z Całunu Turyńskiego. Czy to prawda?

– Tak. Taka właśnie jest twarz Chrystusa.

– W ikonografii chrześcijańskiej, przez dwa lub trzy pier­wsze wieki, przedstawiano Jezusa jako młodego męż­czyz­nę bez brody. A potem od jakiegoś czasu zapanował klasyczny wizerunek Jezusa jako młodego mężczyzny z brodą. Jedną z interpretacji tej zmiany jest właśnie ins­pi­racja Całunem, który poznano i posłużył jako model dla wszystkich. Widzi Go więc Pani jako takiego?

– Tak. Oczywiście zawsze ma taką samą twarz. Jej wy­raz jednak zależy od Orędzia, jakie przekazuje. Na przy­kład kiedyś widziałam Go w czerwonym płaszczu, jakby atłasowym, a na głowie miał złotą koronę. Król. Przy­szedł jako Król, aby mi przekazać Orędzie. Powiedziałam do siebie: „Gdybym tak mogła oglądać Go zawsze jako Króla, bo nie chcę, aby cierpiał...” On cierpi mistycznie. Pewnego razu przyszedł wpierając się o mur, jakby się go czepiał, wyglądał jakby tuż po biczowaniu. Cierpiał, od­dychał ciężko i był spocony, ociekał krwią. Byłam wstrzą­ś­nięta, powiedziałam: „Co Ci się stało? Dlaczego tak wyglądasz?” Odpowiedział: „To dusze grzeszników do­prowadzają Mnie do takiego stanu. Trzeba się za nie modlić.” Takie Orędzie chciał mi przekazać.

– Chrystus cierpiący...

– Czasem Jego obecność jest tak silna przy mnie, choć On jest niewidzialny, że kiedy krwawi, patrzę na zeszyt i boję się, że krople krwi spadną na kartki.

– Poza tą wizją Chrystusa jako Króla i Chrystusa cier­piącego zazwyczaj Jezus ukazuje się spokojny, życzliwy, uśmiechnięty?

– Tak! Ma na sobie białą tunikę... Ale chciałabym naj­pierw opowiedzieć o czymś. Powiedziałam Jezusowi, że dziwi mnie, iż na wizerunkach malarzy, jest On najczęś­ciej przedstawiany jako mężczyzna poważny lub cierpią­cy, a nigdy się nie uśmiecha. Jezus odpowiedział: „To prawda. Uśmiecham się jedynie do dusz czystych i tych, które Mnie kochają”.

Chciałabym się teraz posłużyć tekstem, który kiedyś napisałam, aby wyrazić to jak najlepiej: „Dziś Bóg wzy­wa nas i posługuje się wszelkimi możliwymi metodami, aby nas wezwać do Siebie. Z mocą ujawnia Swój obraz – to, kim jest – widzi bowiem, że całkowicie zniekształ­ci­liś­my Jego obraz, czyniąc z niego coś abstrakcyjnego. Zin­te­lektualizowaliśmy Go. To główna przyczyna naszego od­dalenia się od Niego i naszego aktualnego odstępstwa. Pod­czas moich publicznych wystąpień staram się opisać dar otrzymany od Boga. Mam dać ludziom jak najdok­ład­niejszy opis mojego doświadczenia Boga, to znaczy uka­zać, w jaki sposób Bóg podchodzi do duszy, jak troszczy się o nią, jakiej osobowej relacji z każdym ze Swych stwo­rzeń pragnie i jak pochyla się nad nami, aby się do nas dostosować. Próbuję przekazać ludziom, jak od­czu­wam Boga. Było mi dane poznać Jego dobroć, Jego mi­łość, Jego humor i w jakimś sensie – Jego osobowość. Czę­­sto kiedy przychodzi do mnie Ojciec Przedwieczny daje mi poznać Swą radość i humor.”

Pewnego dnia w Bangladeszu czekaliśmy na gości i li­czyłam talerze, serwetki itd. Zastanawiałam się, czy wszy­stko umieściłam na tacy, wahałam się, a wiedząc, że Jezus był przy mnie, zapytałam: ‘Czego jeszcze potrzebu­je­my?’ Odpowiedział mi bez wahania: ‘Potrzebujemy miłości, Vassulo’. To była miłość i równocześnie po­czu­cie humoru.

– Wspomina Pani o poczuciu humoru jako o przy­mio­cie Boga, o którym teolodzy wcale nie mówią. Czy mo­że Pani powiedzieć o tym więcej?

– Poczucie humoru pochodzi od Boga. Zacznę od przy­rody. Są na przykład zwierzęta, które są bardzo zabawne. Nie może mi Pan powiedzieć, że ten, kto je stworzył, nie ma poczucia humoru. Na przykład widziałam kiedyś pta­ki, przypominające kury, w Chile, naprawdę były śmie­szne. Wyglądały komicznie i kiedy chodziły wybuchłam śmiechem, mówiąc: „To niemożliwe, by ten, kto je stwo­rzył nie miał poczucia humoru!” To w samej przyrodzie. Ale też w odniesieniu do osoby Bóg ma poczucie hu­moru, lecz jest to święte poczucie humoru. Mogę dać na to wiele przykładów. Byłam kiedyś głodna, nie tak dawno temu. Byłam sama w domu. Szybko pobiegłam do kuchni i otwarłam szafkę, aby przygotować sobie kanapkę, bo czułam, że Pan mnie wzywał. Mówiłam do siebie: „Mu­szę szybko coś zjeść, zanim otrzymam to wezwanie, bo gdy zacznę pisać dyktando, zajmie mi ono cały dzień...” Tak sobie rozmyślałam i otwierając szafkę powiedziałam: „Jaka jestem głodna!” I nagle usłyszałam Jego głos, który mówił: „Mojego słowa?” Tak się ze mną przekomarzał. Do­brze wiedział, że chce mi się jeść. Zaskoczył mnie i nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Oczywiście: Jego Sło­­wo jest bardzo ważne, o wiele ważniejsze niż co­dzien­ny pokarm... (...)

– Czy może nam Pani opowiedzieć jeszcze inne wy­darzenie?

– Tak. To było w Izraelu. Miałam spotkania, a ostatni dzień zarezerwowałam dla siebie. Chciałam zrobić zaku­py na starówce. Miałam zamiar obejrzeć wystawy i kupić prezenty dla rodziny i przyjaciół. Cieszyłam się, że jestem sama. Wtedy przyszedł ktoś i powiedział, że za godzinę siostry w Betlejem czekają na mnie z obiadem i że zor­ga­nizowały nawet z tej okazji spotkanie. Tak więc straciłam moją chwilę wolności, bo nazajutrz odlatywałam do Szwaj­­carii. Spojrzałam w niebo, rozłożyłam ręce i po­wie­działam: „Gdzie można znaleźć wolność?” I usłyszałam głos: „W duchu.” Powiedział to po to, abym poszła dawać świadectwo.

 

[1] W jęz. franc., niem. i jap. ukazała się w 1997 książka „Zagadkowa Vassula. Bezpośrednio kontaktująca się z Bo­giem?” Za zgodą Wydawnictwa FAVRE SA przyb­li­ży­liś­my Czytel­nikom kilka fragmentów książki będącej obszernym wy­wia­dem belgijskiego naukowca i dziennikarza Jacques’a Neiryncka z Vassulą. Fragmenty te ukazały się w nr 9-10/97 pisma Vox Domini. L’enigme Vassula. En communication directe avec Dieu?, Ed. Favre SA Lozanna 1997, str. 9-11; 13-14; 15-16; 17; 18-19, 21-22; 24-25; 67-68; 77.

[2] Zgodnie z Kodeksem Prawa Kanonicznego (nr 844 paragraf 3). (Przyp. tłum.)